Maroko to pustynia, morze, ocean, góry, śnieg, wodospady i bogata roślinność. W tym pięknym afrykańskim kraju naprawdę jest co robić. Ale jaka jest kawa w Maroko?
Jak część z Was wie, zwłaszcza tych obserwujących nasz profil na Facebook'u czy Instagramie, wraz z Dagmarą wybraliśmy się w objazdową podróż po Maroko. Niniejszy tekst nie będzie miał podobnego charakteru jak wpis z Portugalii czy z Wietnamu (dzięki Granat!). Chociaż bardzo bym chciał napisać coś dłuższego o kawie w Maroko, to nie bardzo jest o czym. A ponieważ mamy takie poczucie, że nasze doświadczenia z tego kraju dość mocno rozmijają się z poradami przeczytanymi w przewodnikach (głównie tych polskich), to chcielibyśmy się nimi z Wami podzielić. Dlatego jeżeli interesuje Was tylko kwestia kawy to przejdźcie od razu na sam koniec tekstu :). Jeśli nie, to zapraszam do lektury całego wpisu. Choć niniejsze słowa będą pisane przeze mnie, odzwierciedlają również odczucia Dagmary. Zaparzcie sobie kawkę, weźcie ciacho i do czytania! Będzie długo ;).
Bilety, przewodniki - miliard informacji...
Do Maroko chcieliśmy już pojechać w 2015 roku. Wiosna ludów w Afryce Północnej i kilka negatywnych opinii o ówczesnej sytuacji w kraju zwyczajnie nas zniechęciły. Wybraliśmy więc Czarnogórę. Ale ponieważ w przyrodzie nic nie ginie, właściwie chwilę po powrocie z Portugalii stwierdziliśmy, że wakacje roku 2018 spędzimy właśnie w Afryce. Czas mijał, a my tylko wiedzieliśmy, gdzie chcemy polecieć. Tak naprawdę bilety kupiliśmy jakiś miesiąc przed urlopem w związku z czym ceny nie były szczególnie atrakcyjne, ale wciąż dużo niższe niż te do popularnych kierunków europejskich.
Nie mieliśmy wiedzy na temat infrastruktury w kraju, ale mieliśmy przeczucie, że z drogami, lotniskami, czy liniami kolejowymi wcale nie jest tak źle jak może się wydawać. I jeśli chcielibyście polecieć do Maroko to kierunków jest przynajmniej kilka. Oczywiście najbardziej popularne to Agadir, Marrakesz (bezpośrednie loty z Polski), czy Rabat, ale dolecieć można również do Tangiru, Casablanci, Dakhli, Essaouiry (As-Sawiry) czy Fesu (bez przesiadek się nie obejdzie). My polecieliśmy z Warszawy do Agadiru, a lotem powrotnym z Marrakeszu dotarliśmy do Krakowa.
Gdy mieliśmy już pewność, jaka będzie nasza pierwsza i ostatnia destynacja mogliśmy powoli zastanawiać się co będziemy tam robić przez te 2 tygodnie. I tak zacząłem czytanie blogów podróżniczych i polskich przewodników. Miałem jednak spory problem z przetwarzaniem informacji. Różne źródła inaczej bowiem traktowały pewne aspekty. Gdy poziom frustracji sięgnął zenitu postanowiłem kupić przewodnik od Lonely Planet (podobno dla backpackersów). I jeżeli miałbym wybrać jeden zbiór informacji, który byłby najlepszy to właśnie byłby to ten od Lonely Planet. Mając już przewodnik wróciłem do czytania internetów i próby zaplanowania podróży...
Planowanie - jak się poruszać?
Nie jesteśmy osobami, które lubią leżeć na plaży i marnować czas. Lubimy się przemieszczać, dlatego w Maroko nie mogło być inaczej. Od samego więc początku było jasne, że wynajmiemy samochód. Spodziewałem się, że nie będzie to zbyt duży wydatek, mając świadomość, że miejsce odbioru i zwrotu samochodu będą różne. Okazało się nieco inaczej. Standardowo najlepszej oferty szukaliśmy na www.rentalcars.com, ale summa summarum auto najtaniej było zarezerwować za pośrednictwem Ryanaira. A ponieważ potrzebowaliśmy większego samochodu niż Fiat Panda, aby mieć schowane bagaże w niewidocznym miejscu (niestety samochody wypożyczalni są przedmiotem włamań - podobno) 11 dni wynajmu kosztowało około 1500 zł (aż 500 zł kosztował zwrot w Marrakeszu) i około 500 zł ubezpieczenie. Dostaliśmy Peugeota 301.
Oczywiście można było znaleźć tańsze auto, ale zależało nam na opcji pełnego baku. Chcieliśmy też odebrać i zwrócić je w miastach, a nie na lotniskach. I mimo, że mam wrodzony wstręt do silników diesla, to wyboru za bardzo nie było. Nasz Peugeot napędzany był silnikiem HDI. Jak człowiek się od klekotania odzwyczai to pierwsze kilometry mogą nie być zbyt przyjemne. Jednak po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów można się zorientować, że w Maroko jeżdżą niemal same diesle.
Po kraju można się również poruszać autobusami rejsowymi (są tanie, a siatka połączeń jest dość okazała) lub pociągami (rozbudowana sieć jest głównie w zachodniej i północnej części kraju), ale mając trzy walizki i chęć zobaczenia dużej części kraju, innej opcji niż samochód nie braliśmy pod uwagę. Później się okazało, że diesel to dobry wybór także z punktu widzenia ekonomicznego. Po pierwsze cena ropy jest 10-15% niższa niż benzyny (około 4 zł za litr), a po drugie siatka stacji benzynowych poza miastami jest zdecydowanie mniejsza niż w Polsce. Poza tym wysoki moment obrotowy w uturbionych dieslach bardzo pomaga w trudnych marokańskich warunkach (zwłaszcza na południu kraju). I mamy jeszcze jednego tipa - ubezpieczenie wykupcie na miejscu w ubezpieczalni, bo po pierwsze będzie wyraźnie tańsze, a po drugie znacząco Wam obniży depozyt blokowany na karcie kredytowej. W naszym przypadku z 17 000 dirhamów spadł do 2 700.
Co zobaczyć? Gdzie pojechać? Każdy lubi co innego...
Oboje z Dagmarą lubimy podczas wakacji się przemieszczać i lubimy zwiedzać miasta. Dlatego też przylot do Agadiru był dla nas idealnym rozwiązaniem. Po pierwsze dlatego, że na miejscu do zobaczenia nie ma absolutnie nic - jedynie szeroka i niezbyt czysta plaża (w sumie Agadir to tamtejszy kurort turystyczny). Ponieważ oferta hotelowa jest tam dość bogata, to jest to dobre miejsce na przylot, odpoczynek i wyjazd :). Po drugie to lokalizacja - to właściwie największe miasto w południowo-zachodniej części kraju, gdzie znajduje się lotnisko. A ponieważ lubimy odwiedzać miasta, to postanowiliśmy, że w pierwszej części urlopu zwiedzimy zachodnie wybrzeże kraju. I tak z Agadiru przejechaliśmy do samego Tangiru - niecałe 900 km. Po drodze wpadliśmy do As-Sawiry, Safi, El-Jadidy i Rabatu.
Później pojechaliśmy zobaczyć niebieską medynę w Szewszewan, skąd przemieściliśmy się do Fesu. Po dwóch kolejnych dniach wyruszyliśmy na południe do Erfoud by odwiedzić pustynię Erg Chebbi. Dalej nocleg w Warzazat, przejazd przez góry Atlas (w życiu nie jechałem tak trudną trasą), wodospady Ouzoud i Marrakesz, gdzie wreszcie oddaliśmy samochód.
Naszym zdaniem:
W Agadirze nie ma totalnie nic dlatego dla nas było to doskonałe miejsce na przylot. Tam właściwie przeszliśmy całą plażę (to główna atrakcja - bardzo szeroka i tak samo brudna...) i poczuliśmy arabski klimat. Ciągle ktoś nas zaczepiał i coś chciał nam sprzedać. A to jakieś pseudo skamieniałości, a to jakieś magicznie błyszczące kamienie, a to jakieś wisiorki. Wszystko oczywiście miało good price my friend. Później odebraliśmy samochód i wyruszyliśmy na północ, gdzie pierwszym przystankiem był riad w As-Sawirze. Był to dzień ogromnego zaskoczenia, bo gdy wyjechaliśmy z miasta zaczęło naprawdę mocno padać. Gdy dotarliśmy do celu (to właśnie tu miałem pierwszą w życiu stłuczkę - ktoś wjechał w tył naszego srebrnego wozidła) było dość późno, więc szybko wyszliśmy zobaczyć medynę.
As-Sawira to typowe miasto portowe, w którym, poza medyną, również niczego ciekawego nie znajdziecie. Są tam całkiem ładne i dość czyste plaże, ale usytuowanie miasta sprawia, że niesamowicie tam wieje. Dlatego lokalne piaski nie spotykają się z aprobatą turystów, którzy najczęściej to miasto omijają. Po zjedzeniu pysznego śniadania ruszyliśmy dalej na północ do El-Jadidy - najbardziej popularnego kurortu wakacyjnego Marokańczyków. Po drodze jednak wstąpiliśmy do Safi. To przemysłowe miasto słynie z produkcji ceramiki i to właśnie ceramika była głównym powodem, dla którego tam pojechaliśmy. Na miejscu odwiedziliśmy zakład produkcyjny i po raz pierwszy podeszliśmy do targowania się. Oczywiście po wyjściu uznaliśmy, że daliśmy się orżnąć jak małe dzieci. Mnie to jakoś szczególnie nie zaskoczyło, bo negocjator ze mnie jest raczej przeciętny.
Tam jednak za pomocą Tripadvisora trafiliśmy do fajnej knajpki. Co prawda jak ją zobaczyliśmy z daleka to nie bardzo mieliśmy ochotę tam wejść. Jednak uśmiechnięty właściciel zaprosił nas "do środka" i zaczął opowiadać różne rzeczy. I chociaż nie było menu to zaproponował nam tajine z owocami morza - właściwie najlepszy jaki jedliśmy. I co ciekawe na koniec i niespotykane w Maroko, Hosni stwierdził, że skoro nie powiedział nam ile kosztują dania to możemy zapłacić tyle ile chcemy. Zapytawszy o prawdziwą cenę zostawiliśmy odpowiednią ilość dirhamów powiększonych o napiwek i wróciliśmy do samochodu. I tam rozczarowanie kolejne - Panowie nie chcieli nas wypuścić, bo nie mogli się dogadać komu i ile pieniędzy zapłaciliśmy za postój...
Dwa łyki kawki i jedziemy do El-Jadidy
Napiliście się? Jeżeli tak to kontynuujemy. Zatem zdegustowani parkingiem i negocjacjami, ale wypełnieni szczęściem z owoców morza ruszyliśmy dalej w drogę. Do miasta dojechaliśmy wieczorem i po zalogowaniu się w hotelu ruszyliśmy na spacer. El-Jadida była pierwszym miastem, gdzie było względnie czysto i nikt nie chciał nam niczego sprzedać - nawet na targu przez który szliśmy! Główną atrakcją tego miasta są pozostałości portugalskiego miasta, skąd niegdyś kontrolowano tę część oceanu. Poza tym ładna i czysta plaża z bardzo ładną promenadą robiącą szczególne wrażenie wieczorem, gdy jest cała oświetlona.
Naszym następnym celem był Rabat - stolica kraju. Wjeżdżając do Rabatu niemal od razu ma się poczucie, że jest się gdzie indziej. Tam mieszka król, więc centrum jest czyste, zadbane, uporządkowane i charakterem przypominające stolice europejskie. To również miasto, gdzie jakoś szczególnie nikt nie będzie na Was zwracał uwagi, raczej nie będziecie atakowani świetnymi cenami i wspaniałymi produktami. To co warto zobaczyć to oczywiście stara medyna i "nowe miasto". Odwiedzenie obu tych miejsc obrazuje ogromny kontrast między nimi. Obraz ten dość dobrze oddaje także skalę kontrastu w całym kraju. Z Rabatu trafiliśmy do Tangiru, skąd mogliśmy pomachać w kierunku Europy - zwłaszcza, że nasz hotel znajdował się na skraju medyny przy zatoce. Choć o Tangirze krąży mnóstwo skrajnych opinii, dla nas był po prostu zwyczajny. Niestety hotel był brudny, dość drogi i było w nim bardzo głośno. A przed nami miała być droga do Fesu.
Jednak wcześniej zajechaliśmy do Szewszewan. To bardzo popularny i dość charakterystyczny punkt na mapie turystycznej Maroka. Miasteczko to słynie z urokliwych fotografii ukazujących całe budynki i uliczki pomalowane na kolor błękitny. Naszym zdaniem obraz Szewszewan jest nieco wyolbrzymiany. Owszem, medyna rzeczywiście była ładna i urokliwa, ale nie do końca rozumieliśmy zachwyty nad nią. Być może jednak nasz odbiór tego miejsca był zakrzywiony z powodu pogody - cały dzień lało... Między innymi dlatego musieliśmy nasz pobyt w błękitnym miasteczku skrócić i popołudniu, po zjedzeniu lekkiego obiadu, wyruszyliśmy do Fesu, gdzie dotarliśmy już po zmroku.
Frustracja w Fesie i ponad 1000 km w trzy dni
Do miasta przyjechaliśmy już późnym wieczorem. I o ile udało nam się łatwo znaleźć miejsce, gdzie moglibyśmy zostawić samochód, to dotarcie do riadu, który znajdował się w centrum medyny, było nie lada wyzwaniem. Bardzo wąskie uliczki i wysoka zabudowa spowodowały, że GPS nie działał. I tak szukając miejsca docelowego daliśmy się naciągnąć "na pomoc". O ile rzeczywiście dotarliśmy do riadu, to niestety "pomocnik" zrobił z nami po prostu rundkę w okół medyny i przyprowadził niemal w to samo miejsce, wskazując, gdzie jest hotel. A potem to ile sobie za tą "usługę" życzył... Na drugi dzień rozpoczęliśmy zwiedzanie miasta i przy garbarni zagadaliśmy do napotkanych Polaków (Magda i Przemo - pozdrawiamy!), z którymi ostatecznie spędziliśmy cały dzień, kończąc go o zachodzie słońca na wzgórzu, z którego widoczne było całe miasto - naprawdę piękne widoki!
To był dzień, w którym trochę mentalnie i fizycznie odpoczęliśmy i byliśmy gotowi ruszyć na południe. I tak po zapłaceniu mandatu pod Fesem i przejechaniu 450 km drogami krajowymi dotarliśmy do Erfoud, gdzie mieliśmy nocleg przed ruszeniem w kierunku pustyni Erg Chebbi. To jedna z baz wypadowych na piaski. I tak dnia następnego pojechaliśmy na zobaczyć pustynię. Wszyscy zalecają wyjazd do Merzougi. My postanowiliśmy przejechać dalej i zacząć spacer dosłownie przy drodze.
Na piaskach spędziliśmy prawie 3 godziny i naprawdę wrażenia były porażające. Zastanawialiśmy się czy tam jechać, ze względu na odległość, ale już po powrocie do kraju oboje z Dagmarą uznaliśmy, że to było najlepsze miejsce, w jakim byliśmy w Maroko. Po południu ruszyliśmy w kierunku Warzazat, zahaczając o pizzerię w Erfoud - to właściwie jedyna dość powszechnie polecana tam knajpka. Czysto, schludnie, tanio i przyzwoicie. Do Warzazat dojechaliśmy w nocy. Rano ruszyliśmy w kierunku wodospadów malowniczą trasą prowadzącą przez góry Atlas - przejechanie 200 kilometrów zajęło nam 6 godzin... nie tylko ze względu na częste przystanki by móc podziwiać widoki. Krajobraz zapierał dech w piersiach, a droga była kręta, stroma i miejscami niebezpieczna. Wówczas doceniliśmy naszego Peugeota z silnikiem diesla i w duchu dziękowaliśmy, że to nie tam natrafiliśmy na jeden z trzech ulewnych dni które mieliśmy w Maroko :).
Wodospad i jego okolica są również przepiękne. Co ciekawe - wtedy już padało, ale gdy dotarliśmy na miejsce trafiliśmy w jakieś dziwne okno pogodowe ;). Ostatecznie koło 18 ruszyliśmy do Marrakeszu, gdzie spędziliśmy kolejne 4 noce.
Kilka tipów
Podróżowanie samochodem to prawdopodobnie najtrudniejszy sposób poruszania się po kraju, ale głównie ze względu na kierowców, którzy, z perspektywy Europejczyka, jeżdżą fatalnie. Szczególnie jest to odczuwalne w miastach. Drogi w Maroko są bardzo dobrej jakości, jest bardzo dużo policji, która przeprowadza wyrywkowe kontrole (turystów sprawdzają sporadycznie) i takiej, która mierzy prędkość. 20 kilometrów za szybko kosztowało nas 150 dirhamów, więc nie jest to jakiś dramat.
W nocy właściwie wszyscy jeżdżą na długich światłach, zatem bądźcie gotowi na to, że każdy kto jedzie z tyłu będzie Was oślepiał. Ten co jedzie z przodu również. W miastach generalnie parkingi są bezpłatne, ale niemal wszędzie stoją panowie, którzy za parkowanie będą chcieli od Was pieniądze. I właściwie do dzisiaj nie wiem czy oni tam są oficjalnie czy po prostu wyłudzają pieniądze za pozwoleniem wszelkich służb. Przygotujcie więc drobne. A jak nie zapłacicie to psikus pewny jak w banku :).
Baza noclegowa jest ogromna i do wyboru jest tak samo dużo bardzo drogich hoteli, jak i skromnych kwater, pensjonatów czy riadów. To jak będziecie jeść również zależy od Was - chcecie oszczędzać to do wyboru macie mnóstwo barów czy tańszych restauracji z tajinami, czy też drogie francuskie lub włoskie knajpki. Choć przyznam, że spodziewałem się większej różnorodności.
Z naszej perspektywy największym problemem byli ludzie i ich mentalność. Niby mili, niby uprzejmi, ale i tak za każdym razem będą chcieli Was w jakimś sensie "ograć". I być może oni nie traktują tego w taki sposób, jak Europejczycy, ale to nie tylko nasza opinia dotycząca tego, że Marokańczycy traktują turystów, jak dolary, które można łatwo zdobyć. I tak naprawdę właśnie to wieczne zaczepianie zmęczyło mnie najbardziej. I pamiętajcie - jeżeli mówią Wam, że czegoś gdzieś nie ma, że coś jest zamknięte - albo, że nie możecie tam iść - to nigdy to nie będzie prawda. Wiecie, nie możecie tam wejść, ale ja Wam pokażę jak to zrobić. Tylko 10, może 20, albo 50 dirhamów... I jeszcze jedno. Proponujemy najbardziej uciekać od tych, którzy znają kilka słów po polsku :).
Kawa w Maroko
Długo zastanawialiśmy się czy zabrać ze sobą rzeczy do parzenia kawy. Ostatecznie zostawiliśmy je w domu czego później bardzo żałowaliśmy. Jak wcześniej wspominaliśmy, Marokańczycy chcą być bardzo europejscy. I to również dotyczy kawy. Generalnie kawiarni, czy miejsc, gdzie stoi ekspres ciśnieniowy jest naprawdę bardzo dużo. Niestety właściwie wszędzie podawane są kawy zaparzone na bazie blendów ze sporą domieszką robusty - w dodatku bardzo ciemno wypalonej. A więc gorycz, gorycz i jeszcze raz gorycz.
Próbowaliśmy kawy w bardzo wielu miejscach i właściwie wszędzie było to samo. Pozytywnie zaskoczyły nas natomiast McDonalds'y. Odwiedziliśmy ich kilka i zamawiane espresso było zawsze o niebo lepsze niż podawane w kawiarniach. I owszem nie miało ono za dużo wspólnego z pojęciem "smaczne espresso", ale w kawie pojawiała się delikatna kwasowość, czy nawet słodycz. Jednak relatywnie była to po prostu dobra kawa.
Niestety coś takiego jak kawa po arabsku, albo cokolwiek przypominającego ten sposób zaparzenia kawy był dla nas w Maroko niedostępny. Albo tam w taki sposób kawy nie parzono, albo dawno o niej wszyscy zapomnieli. A kawa specialty? Jest jeden rodzynek!
Bloom Coffee Marrakesz - marokańskie specialty
Bloom Coffee w Marrakeszu, o którym pisaliśmy niedawno w osobnym tekście, to jedyna palarnia kawy specialty w Maroko. I owszem nie jest to miejsce idealne, a do europejskich standardów trochę im daleko, ale uwierzcie mi - niemal 2 tygodniach bez dobrej kawy te przelewy, które wypiliśmy, smakowały jak najdroższe Geishe :). No i zostaliśmy przywitani niemal po królewsku, a kilkugodzinna rozmowa właściwie nie mogła się skończyć ;).
Wiemy również, że ich blendy pod espresso można jeszcze dostać w dwóch lokalnych restauracjach - w Nomadzie i Plus61 należących do tego samego właściciela (Nomad bardzo polecamy, ale wieczorem bez rezerwacji raczej nie usiądziecie). Pamiętajcie jeszcze, że Bloom Coffee znajduje się na przedmieściach Marrakeszu i raczej przypomina showroom. My z hotelu mieliśmy tam ponad 6 kilometrów, ale zdecydowanie nie żałowaliśmy, że tam byliśmy :).
Coś na koniec
Mam takie poczucie, że ten tekst nie wygląda tak jakbym tego chciał. Poza tym jest dość negatywny, chociaż to były nasze najlepsze wakacje :). Aczkolwiek nasze złe odczucia były głównie związane z ludźmi. Mam też świadomość, że jedną z przyczyn tego jak turystów traktują lokalsi jest bieda, która (zwłaszcza w medynach) widoczna jest niemal na każdym kroku. Miasta są bardzo do siebie podobne, ale krajobrazy, jakie można zobaczyć we wschodniej i południowej części kraju warte są każdych pieniędzy. Jeżeli zamierzacie się tam kiedyś wybrać to koniecznie musicie pospacerować po jednej z pustyń. To naprawdę niezapomniane przeżycia.
Maroko to dość popularny kierunek wśród Polaków, chociaż zdecydowana większość spędza tam czas w jednym mieście. Jeżeli macie inne odczucia to zapraszam do komentowania! Chętnie wymieniłbym z kimś poglądy :).
P.S. Sok pomarańczowy w Maroko jest najlepszy na świecie. I nieważne czy kosztuje 30 dirhamów czy 5. Jest doskonały!